Z czym przyszło mi się zmierzyć …

Większość czytających tego bloga pewnie myśli sobie – e dziewczynie zapał do sportu minął stąd tu taka cisza, nigdzie nie biega, nic nie publikuje, nie motywuje tak jak obiecywała w słowach wstępu do jej historii …

Długo zbierałam się z napisaniem tego posta … chciałam zebrać jak najwięcej wiadomości, uporządkować sobie zdobytą wiedzę, a nawet myślałam, że szybciej to wszystko minie i będę mogła już po fakcie napisać – WRÓCIŁAM!

No, ale ten powrót nie przychodzi … a w głowie mętlik, frustracja, zniechęcenie i szukanie gdzieś głęboko w sobie tej siły, która od zawsze mnie napędza do działania …

Mimo, że nadal dla mnie wiele rzeczy jest niewiadomą, nadal szukam rozwiązania zaistniałej sytuacji i poukładania wszystkiego na nowo postanowiłam przynajmniej spróbować wyjaśnić skąd ta cisza tutaj i być może pomóc innym takim jak ja, a może ktoś będzie w stanie pomóc mi poukładać to wszystko…

A od czego zacząć …

Gdzieś już wspominałam, że męczę się z niedoczynnością tarczycy … w dzisiejszych czasach to istna plaga, ostatnio jak byłam na badaniach krwi to Pani pielęgniarka powiedziała, że nie pamięta w swojej długoletniej historii pracy takiej ilości ludzi z problemami z tarczycą.

Od ponad trzech lat z lepszymi i gorszymi efektami udawało mi się opanowywać tą przypadłość. Na początku moja tarczyca świetnie reagowała na zmianę diety – zwiększyłam ilość dostarczanych kwasów omega-3 oraz selenu i wyniki po paru miesiącach były wręcz idealne. Z czasem jednak wszystko wróciło do poprzedniego stanu, znowu pojawiły się problemy z wagą, osłabienie ścięgien, dużo dłuższa regeneracja po wysiłku, wypadanie włosów garściami. Lekarz włączy więc leki – znowu przez parę miesięcy było dobrze i nagle moja tarczyca zwariowała … nastąpił tak zwany przełom tarczycowy – wystąpiła nadczynność wyniki były fatalne a lekarz powiedział – ZAKAZ BIEGANIA!

I powiem szczerze, że nie było czego zakazywać, bo ja sama jakoś co raz mniej biegałam… co bieg było gorzej. Po kilometrze nie miałam już siły przebierać nogami, pot się ze mnie lał a puls skakał a raczej utrzymywał się przez cały czas na poziomie 195-200! Po pierwszym biegu myślałam sobie – dobra gorąco było, astma wróciła widocznie faza cyklu też nie taka stąd brak siły. Kolejny bieg i to samo … 2 miesiące takiego męczenia się i przypadła właśnie kolejna wizyta u endokrynologa do którego szłam, ze świeżymi wynikami i jak je sama zobaczyłam i poczytałam to już wiedziałam skąd takie fatalne samopoczucie.

Z polecenia mojej Pani Dietetyk trafiłam na konsultację do innego endokrynologa – Pani doktór tylko na mnie spojrzała, wysłuchała co mi dolega, z czym przychodzę i zleciła kolejne badania sugerując insulinooporność … I jak się później okazało trafiła w 10!

Seria badań wykazała hiperinsulinemię w połączeniu z insulioopornością….

Zaczęłam czytać i szukać przyczyn takiego stanu rzeczy. Wszędzie podawano, że w grupie ryzyka są ludzie:

  • otyli
  • palący
  • nieuprawiający sportów
  • jedzący co popadnie i kiedy popadnie

I ni jak nie rozumiałam o co chodzi … biegam od 2012 roku, schudłam jakiś czas temu i od tamtej pory bacznie zwracałam uwagę na to co jem więc skąd to wszystko?!

Przekopałam się przez parę książek dotyczących leczenia tarczycy, zespołu metabolicznego, chorób autoimunnologicznych, przeszukałam internet i chyba znalazłam winowajcę …

Wszechobecny stres … którego w dzisiejszych czasach, żyjąc w wielkim mieście chyba nie da się uniknąć … i jak się okazało mój organizm przestał sobie z nim radzić …

Po kolei dorzucając kolejne schorzenia …

Wszędzie czytam, że lekarstwem na całe zło jest aktywność fizyczna, dobrze dobrana dieta i nauka radzenia sobie ze stresem …

Na razie jestem na etapie – dieta. Mam nadzieję, że uda mi się na tyle postawić mój organizm do pionu, że aktywność fizyczna znowu będzie możliwa i będzie sprawiała taką samą radość jak dawniej. A co do stresu … no cóż na to jeszcze nie znalazłam rozwiązania, ale liczę na to, że uporam się i z tym problemem.

Liczę na to … a raczej wiem na pewno, że jeszcze nie raz spotkamy się na biegowych ścieżkach, bo kocham ten sport! 

A na razie jeszcze spaceruję, łażę po lesie i na nowo wprawiam oporne ciało w ruch, którego tak mu brakuje :) buziaki!

Fasolowe ciastka idealne do niedzielnej kawy! :)

Robi się je w przysłowie 5 minut a zjada jeszcze szybciej ;)

Wczoraj zrobiłam jest po raz drugi i muszę przyznać wyjątkowo przypadły mi do gustu, bo praktycznie można je jeść bezkarnie ;)

A co będzie nam potrzebne?

Na porcję 10-12 ciastek potrzebujemy:

  • 1,5 szklanki ugotowanej czerwonej fasoli ( ja użyłam z puszki)
  • 3,5 łyżki masła orzechowego ( ja użyłam takiego bez dodatku soli czy cukru firmy Sante)
  • 3 łyżki kakao
  • 4 łyżki erytrytolu lub ksylitolu
  • 1 łyżka zmielonego siemienia lnianego
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 1/4 szklanki wody lub mleka roślinnego ( ja użyłam mleka sojowego)

Do misy blender wrzucamy wszystkie składniki i miksujemy na gładką masę. Sprawdzamy czy jest wystarczająco słodka – trzeba pamiętać, że po upieczeniu ciastka będę mniej słodkie. Gotową masę odstawiamy na 10 minut aby siemię lniane wchłonęło nadmiar płynu.

Ciastka pieczemy przez 25-30 minut w piekarniku rozgrzanym do 180 stopni. Następnie przekładamy je na kratkę do czasu wystygnięcia.

I można zajadać! :)

wp-1476014072662.jpeg

Przepis pochodzi z bloga: http://ervegan.com